Najbardziej elitarny wyścig w regionie, z najlepszą atmosferą i najznakomitszymi zawodnikami ;) Przed startem kącik szydery żeby wzbudzić gniew i agresję we wszystkich zawodnikach aby puławski las jak co miesiąc nasiąkł krwią i potem najdzielniejszych kolarzy. Start jak zwykle znienacka. Przyblokował mnie Lesio i znalazłem się jakoś z tyłu. Ale poczułem, że jest coś pod nogą więc zacząłem rozkręcać. Stopniowo przebijałem się do przodu, tak że w pewnym momencie jechałem 3 open. W momencie gdy Batman złapał kapcia i zszedł z trasy, wiedziałem że jadę po drugie w życiu zwycięstwo. Jednak po chwili dogonił mnie Kamil z glinianej. O temu to się nie dam. Dziad nie chciał odpuścić i cały wyścig się ze mną ciął. Jak mnie dogonił to siadłem mu na koło i odpoczywałem. Zaatakowałem na dwa okrążenia przed metą, jednak odpuściłem trochę pod sam koniec myśląc że już uciekłem mu wystarczająco. Ten jednak był za mną i przeciął przez trawnik objeżdżając mnie o długość wentyla. No nic, drugie miejsce też dobre, a ściganie zacne ;) No i jak na treningi i styl życia ostatnim czasem to też git.
Z Pawłem, Kamilami dwoma, Natalią i Hubertem, więc w całkiem licznej ekipie przez Radawczyki dłuższa pętla. Nie obyło się bez sprintów na głupa i chowania za krzakami przed szczającym Hubertem :P
Dłuższy standard przez Radawczyki. Na Nadbystrzyckiej siadłem na zderzak za jakimś rozklekotanym, dymiącym tranzitem i wiozłem się spory kawałek Janowską, póki nie dogonił L-ki i nie zaczął jej wyprzedzać. Stwierdziłem, że jak ją wyprzedzi to i tak się nie utrzymam, a za L-ką się bałem, no i reszta treningu lekko tak jak powinno być.
Start w sobotnim xc nie wypalił przez całonocne rzyganie i gorączkę w dzień :P Na szczęście dzięki prochom, a może bardziej rosołkowi Kasi ;) w niedzielę postawiło mnie na nogi na tyle, że zdecydowałem się wystartować w maratonie żeby całkowicie nie stracić weekendu w górach. Na starcie stanąłem sobie jako ostatni zawodnik ostatniego sektora bo stwierdziłem, że i tak nie ma co się szarpać bo jestem osłabiony. Jadę swoje. Najwyżej przeturlam się razem z Natalią, która też z jakąś chorobową przypadłością stała koło mnie. Od startu czekało nas praktycznie non stop 9km podjazdu i około 450m w pionie (wg polara). Coś tyłom nie bardzo szło to podjeżdżanie więc stwierdziłem, że kręcenie z młynka bardziej mnie męczy psychicznie niż fizycznie. Depnąłem więc w korby i dogoniłem młodego Kamila i Lesia, którzy na starcie wbili się w drugi sektor. Chwilę z nimi pojechałem, a potem mnie odcięło i pod koniec podjazdu zaczęły mnie mijać kolejne osoby, które tak ładnie łykałem na początku :P Ogólnie cały maraton raczej łatwy technicznie, zresztą po Przesiece to można wybrzydzać ;) Drogi szerokie, kilka sztywnych podjazdów na których zaniemogłem i prowadziłem no i zjazdy w błocie, ale obyło się bez korzeni i kamieni. Za to widoki mega kozak!Po drodze spotykałem jeszcze Grendę, który siłował się z zerwanym łańcuchem i Soyera, co zaliczył glebę i naprawiał kapcia. Potem jeden i drugi mnie w końcu dogonili i odjechali. Pierwszy raz zdarzyło mi się na wyścigu zatrzymywać na bufetach, chwilę postać, odsapnąć i się rozejrzeć, a nawet zatrzymać się żeby zdjąć lub założyć pingle albo się więcej napić na podjeździe. Pełna turystyka :D Mimo to kilka razy myślałem, że będzie powtórka z piątkowej nocy i zacznę zwracać pyszny rosół i jakieś marne śniadanie. A jak wciągnąłem żel w połowie wyścigu to zaczęło mnie cisnąć i od dołu :P Na szczęście ostatecznie tron dopadł mnie już po wyścigu :P Koniec końców okazało się, że do zwycięscy straciłem godzinę na dystansie mega, ale przy tym zająłem 86 miejsce na ponad 170 startujących, więc całkiem znośnie chyba ;) I dawno po ukończeniu wyścigu nie byłem tak usatysfakcjonowany ;)
No i przyszedł dzień najważniejszego wyścigu. Jedna z niewielu okazji żeby stanąć na starcie z Markiem Konwą i Kornelem Osickim. Na starcie jakieś kłótnie i dyskwalifikacje. Potem rozbiegówka po asfalcie i wjazd na trasę. Z początku jakoś nie rozkręciłem i zaczęło mnie wyprzedzać sporo osób, przez co w terenie wpadłem w korek. Na drugim okrążeniu zrobiło się trochę luźniej, chociaż cały czas jazda w grupie. Mniej więcej w połowie kółka mijam Pawła, który prowadzi rower na kapciu, no to ładnie, już po zawodach dla UMCS. No nic trzeba jechać swoje i dobrze się bawić. Tym bardziej, że cały czas przed sobą miałem Grześka, a nie daleko przed nim Kamil. Na trzecim okrążeniu na śliskich skałach ucieka mi przednie koło i zaliczam pięknego dzwona na kamienie. Krew leci z kolana i łokcia, chwilowy skurcz w udzie, żel wyleciał z kieszeni, przy okazji ochlapał klamkę i chwyt i przez resztę wyścigu towarzyszył mi jagodowy zapach :P Pozbierałem się w miarę sprawnie, jednak dogoniła mnie grupka, której udało mi się wcześniej uciec. A zaraz potem przyjechał z dublem Konwa. Adrenalina działała, nic nie boli, więc można jechać dalej. A ratownik, który siedział zaraz obok na kamieniach nawet się nie zapytał czy wszystko ok... Na kolejnym okrążeniu już speniałem w tym miejscu i przebiegłem przez ten kamień. Ostatecznie zająłem 60 miejsce open i 12 w uniwersytetach. W open wynik minimalnie poprawiony względem zeszłego roku. Szkoda, że w drużynowej 5 miejsce. Ale sama trasa to mistrzostwo, dla której warty był start.
Pojechałem zachowawczo ale w miarę przyzwoicie. Było kilka błędów technicznych na których sporo straciłem, no i trzeba było sprowadzać telewizory bo jakiś gość leżał ledwo ciepły i zbierali go medycy.