Nareszcie ciepło. Rowerówką na zalew. Tam spotkanie z Karcerem, potem dojechał jeszcze Szymon. Dojazd do końca ścieżki i do domu. Przy okazji test nowej/starej korby i butów. Z tąd też wysokie maksymalne tętno, bo trzeba było przycisnąć.
Kręcenie się po Starym Gaju i nad zalewem. Las o dziwo nie zamienił się w błoto i wbrew moim oczekiwaniom nic nie chlapało :D Ścieżki pokryte są lodem i niewielką warstewką śniegu. Tam gdzie chodzili ludzie to porobiły się zmarznięte doły i jedzie się nie ciekawie, ale w miejscach gdzie samochód zrobił ślad można się całkiem ładnie rozpędzić, tylko trzeba uważać żeby nie wyrżnąć bo ślisko. Chyba trzeba będzie zainwestować w nową korbę do krossa, patent z klejem sprawdził się na 15km, a potem znowu luz jak głupi.
Trasa: ścieżka zalew - las dąbrowa - Prawiedniki - Tuszów - Bychawa - Strzyżewice - Niedrzwcica Duża - Lublin Na rowerówce slalom pomiędzy ludźmi, psami i resztkami śniegu. W stronę Bychawy wmordewind, za nic nie mogłem się utrzymać w odpowiedniej strefie tętna. Brawura obudziła się z zimowego snu. Pomiędzy Bychawą, a Strzyżewicami samochód na drzewie, na Kraśnickiej zmasakrowany ścigacz.
Pierwsza jazda w tym roku kolarką. Wytrzymałość siłowa 4x11min. Trasa do Niedrzwicy Dużej i z powrotem. Pobocza suche, koleiny, ale dziur stosunkowo mało, za to trafił się urwany tłumik. Przejazd przez miasto to koszmar, miejscami dziury na jeden pas i zdradzieckie kałuże z ukrytymi kraterami. W Niedrzwicy chciałem zawrócić pod wiaduktem i zabrakło mi drogi... Kilka minut taszczenia roweru po mokrym śniegu i powrót do Lublina w mokrych butach. Ostatnio mokre stopy to standard...
Pętla przez Zemborzyce, Bychawki, Bychawę, Strzyżewice, Zemborzyce. Dziury, kałuże, kałuże, kałuże, kałuże i dziury. Pomiędzy Bychawą i Strzyżewicami trafił się nawet biały odcinek. W drodze powrotnej w Zemborzycach jakiś koleszka zrównał się ze mną samochodem i zaczął rozmawiać :D. Od razu się humor poprawił, nawet zapomniałem na chwilę o lodowatej wodzie w butach :)
Kierunek Stary Gaj. Po drodze piski dziewcząt na mój widok i okrzyki uznania "o ku***". Chyba mam jakiś uraz psychiczny bo na widok śniegu tętno mi idzie w górę :D
Dzień po świętach, pogoda dopisała, uznałem że najwyższa pora pojechać przetestować zimówkę. Kilka mocniejszych przyśpieszeń, oprócz tłuczących się wysłużonych pedałów, wszystko gra. Nawet dwurzędowy napęd, w tym korba złożona z czterech korb, nie zawiódł. Przy tamie kupa ludzi, trafiłem na kąpiel morsów, która wzbudziła niemałe zainteresowanie. W lesie pełno ludzi. Całymi rodzinami nazjeżdżali się spalać świąteczne kalorie. Jakoś udało mi się przedrzeć w głębszy las. Tam już spokojniej. Wracając do roweru to, wyszła mi całkiem zwrotna maszyna. Chyba tylko mostek jest trochę za krótki i kierownica 560mm to też trochę za wąsko. Sztywny widelec też daje o sobie znać, ale sądziłem że będzie bardziej bić po łapach. W lesie o dziwo sucho, błoto tylko miejscami, a może bardziej wilgotna ziemia niż błoto. Zresztą temperatura w granicach 0* swoje zrobiła i miejscami nawet są zmrożone koleiny. Wszystko było jak należy dopóki nie dojechałem do odcinka gdzie ma powstać kolejny odcinek "śmieszki". Rozsypali kilkaset metrów piachu z gruzem co skutecznie uniemożliwia jazdę. Na początku stwierdziłem " a co twardy jestem, nie po takim gównie jeździłem". Kręcę, kręcę, kręcę, najmniejsze przełożenie, koleiny jak diabli po takim czymś jednak jeszcze nie jechałem. Po jakimś czasie podłoże zmieniło się w gliniastą maź lepiącą się do wszystkiego. Opony zebrały kilka kilo gliny skutecznie zaklejając hamulce, napęd i blokując koła w ramie. Dałem za wygraną, trafiłem na jakąś ścieżkę, która zaprowadziła mnie za kościół z Zemborzycach. Wziąłem patyka, trochę podłubałem żeby koła chociaż mogły się obracać. Dłubiąc tak podszedł do mnie jakiś bezpański husky, stanął koło mnie i przyglądał się chwilę co też takiego robię, potem popatrzył się na mnie z politowaniem, spuścił głowę i powoli odszedł. Udało mi się wreszcie ruszyć. Na początku napęd przeskakiwał, łańcuch cały zaklejony w błocie ślizgał się po zębatkach, nawet opłukanie wodą z bidonu nie pomogło. Przez dłuższy czas od opon odrywały się kawały błota wielkości kurzych jaj latając na kilka metrów w każdą stronę. Jeden taki niemalże strącił mi okulary i przesunął kask. Przynajmniej jak wróciłem na kostkę to spacerowicze z daleka już uciekali mi z drogi, robiąc przy okazji taką minę :-O Podjechałem na brzeg zalewu, rozbiłem trochę lodu i zamieszałem trochę rowerem w stawie, niewiele to dało, ale przynajmniej napęd już tak nie przeskakiwał. Wróciłem do domu i wrzuciłem od razu rower do piwnicy. Pewnie jak jutro zaschnie ta glina to korbą nie przekręcę.